W tym odcinku powiem o ostatniej prostej na drodze do sławy – o wystawach.
Powiedzieć, że żeby być sławnym trzeba wystawiać, to jak powiedzieć, że jajecznicę robi się z jajek. Nie myślmy jednak linearnie. Wystawa wystawie nierówna. Posłużmy się kulinarną alegorią. Wystawa (omlet/jajko sadzone/na twardo itp.) potrzebuje zdjęć (jajka). Potrzebuje też miejsca (patelni), charakteru (przypraw) i oczywiście fotografa (kucharza). O zdjęciach już mówiliśmy, zacznijmy więc od miejsca.
Sprawa miejsca naszych wystaw jest dosyć złożona. BWA nie przyjmie nas bez dorobku i koneksji. Pomniejszymi galeriami nie warto zaprzątać sobie głowy. Zostają więc przestrzenie alternatywne. Nie mam tu jednak na myśli wszelkiego rodzaju niszowych klubów, alterglobalistycznych squatów, czy hipsterskich kawiarni. Te miejsca nie są złe, ale nadają się jedynie na początek, żeby w atmosferze głębokiej i wzajemnej adoracji przećwiczyć sobie techniczne i organizacyjne kwestie związane z autopromocją swojej twórczości. Aby zostać sławnym, potrzebujemy miejsca dającego odpowiednią nobilitację lub chociażby właściwą ekspozycję. Pierwszej potrzebie odpowiadają modne kluby i kawiarnie, gdzie kręci się śmietanka towarzyska danego miasta. Jeszcze lepszym miejscem są budynki użyteczności publicznej pełniące funkcje kulturalne, jak kina, teatry, muzea. Negocjacje z dyrektorem muzeum czy teatru mogą być trudne, ale już z menedżerem multipleksu, czy topowego klubu może zakończyć się sukcesem. Potrzebę ekspozycji możemy zaś zrealizować inaczej. Spróbujmy wykorzystać miasto jako przestrzeń wystawienniczą. Projekcje na ścianach budynków, czy partyzanckie oplakatowywanie miasta swoimi dziełami, może nam dać namiastkę sławy a’la Banksy.
Nobilitacja i ekspozycja nic jednak nie da bez wyrobienia indywidualnego wizerunku. Ważne, żeby ten swoisty artystyczny nerw był spójny i przenikający całe nasze działania. Wymyślmy sobie styl ubierania, wieszajmy odbitki wykonane na nietypowych nośnikach (tektura, szkło, materiał) lub w nietypowych lokalizacjach (nad pisuarami, w witrynach sklepów, czy 50 cm nad ziemią, a niech się schylają). Dodajmy jeszcze głęboko nonszalancką, acz profesjonalną, oprawę naszym wystawom. Nigdy, przenigdy, nie zapominajmy o zaproszeniu lokalnych dziennikarzy i celebrytów, odpowiedniej ilości alkoholu serwowanego podczas wernisażu oraz gronie przyjaciół robiących za sztuczny tłum adoratorów.
Co do osoby samego fotografa, to oprócz zachowania spójnego wizerunku, warto zapamiętać jedną radę. W myśl przysłowia: „Gdzie kucharek sześć tam nie ma co jeść”, nigdy nie organizujmy, ani nie uczestniczmy w wystawach zbiorowych. A nuż konkurenci okażą się lepsi. Nie będziemy też jedyni i zdobytą sławą będzie się trzeba dzielić.
Uważniejsi czytelnicy, tego nomen omen internetowego felietonu, zauważą pewnie, że całkowicie pominąłem nowe media jako przestrzeń wystawienniczą. To nie przeoczenie, lecz smutna konstatacja. Publikowanie w Internecie ma się nijak do budowania wiekopomnej sławy. Jest jak coroczne, sensacyjne doniesienia o śniegu, który spadł w Turcji. Tak się składa, że śnieg w Turcji pada co roku, a wiadomość o tym żyje przez jakieś 30 sekund. Podobnie jest z szybko przemijającymi komentarzami na Flickrze, czy lawiną lajków pod zdjęciem na Facebooku. Pamiętajmy, że musimy istnieć w wyszukiwarce Googla. Zgodnie z zasadą: „Google prawdę Ci powie”, nasze nazwisko, pieczołowicie umieszczone na plakatach, pracach i w prasowych notatkach, musi być weryfikowalne. Najlepiej będzie, jeżeli dostępne o nas informacje zostaną okraszone sosem personalnych odwołań, pikantnych komentarzy i znaczących niedopowiedzeń. Przepis na własną legendę podam w następnym, przedostatnim odcinku.